______________________________________________________________________ ___ __ ___ ___ _ ___ ____ | _| _ _ _ ___ / _|| || | | || | |_ || |_ | \ | || || | / / | | || | | | || | | / / | _| | \| || || | | _/ / | _|| | | _| || \ / /_ | |_ | |\ || || | |__/ |_| |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_| |___| _______________________________________________________________________ Piatek, 2.12.1994 ISSN 1067-4020 nr 113 _______________________________________________________________________ W numerze: Tadeusz K. Gierymski - Hipoteza Fermata Lucjan Feldman, Jurek Karczmarczuk - WWW: Magiczna Pajeczyna Jacek Fedorowicz - Dwudzieste urodziny Krzysztof Jaglowski - Biznes w Polsce, czy to jest mozliwe Jurek Krzystek - Na czym polega doskonalosc? _______________________________________________________________________ Dokladnie tego samego dnia, w ktorym obwiescilismy uruchomienie serwera WWW, komputer, na ktorym zainstalowany jest ten serwer, musial zostac na cztery dni wylaczony z powodu przerwy w doplywie pradu. Jesli ktos sie zniechecil, prosimy o ponowna probe, adres: http://k-vector.chem.washington.edu. Niewiele tam dotad jest poza numerami archiwalnymi, ale mozna na przyklad czegos sie dowiedziec o trzech (na razie) sposrod redaktorow <>. Czym zas jest WWW, objasnia artykul w niniejszym numerze. J.K_ek _______________________________________________________________________ Tadeusz K. Gierymski (tkgierymski@stthomas.edu) HIPOTEZA FERMATA ================ "I have found a very great number of exceedingly beautiful theorems." P. Fermat Twierdzi sie, ze Francja byla centrum matematyki w polowie siedemnastego wieku, a wielu historykow uwaza Fermata za najwiekszego matematyka tego okresu. Jedno z jego stwierdzen, tak zwane "Ostatnie Twierdzenie Fermata", nie bylo rozwiazane przez trzysta lat, ale zdaje sie, ze lada dzien uslyszymy potwierdzenie sukcesu wieloletniej pracy nad dowodem, o ktorym juz od roku donosi nawet prasa popularna. Pierre de Fermat (1601-1665) urodzil sie w Beaumont-de-Lomagne; ojciec byl handlarzem skora i radca miasta, matka pochodzila z rodziny prawniczej. Studiowal prawo w Tuluzie, gdzie pracowal jako prawnik i radca. Ozenil sie z kuzynka matki, Luiza de Long, ktora obdarzyla go trojka synow i para corek. Mial szerokie zainteresowania, znal jezyki i literature, byl oczytanym humanista, pasjonowaly go nauki scisle, a zwlaszcza matematyka. Wczesnie zajal sie np. odbudowa traktatu Apoloniusza z pozostalych szczatkow i aluzji. W rezultacie swych badan Fermat sformulowal rozne podstawowe twierdzenia geometrii analitycznej. Niezaleznie od Kartezjusza stworzyl tzw. geometrie kartezjanska, to jest wprowadzil system wspolrzednych w przestrzeni trojwymiarowej. Kartezjusz zrobil to w dwuwymiarowej. Pod wrazeniem osiagniec Fermata w rozwiazywaniu zadan na maksima i minima, do ktorych stosowal swoje pionier-skie metody rozniczek i calek, Laplace nazwal go "prawdziwym tworca rachunku rozniczkowego", a Pascal napisal do niego: <> Harold M. Edwards stwierdza, ze choc dzis imie Fermata prawie ze utozsamia sie z Teoria Liczb, jego wklad w te dziedzine byl tak rewolucyjny, tak zaawansowany, "przedwczesny", ze slabo byl nawet za jego zycia zrozumiany i wtedy slawa jego opierala sie na osiagnieciach w innych dziedzinach matematyki. Edwards podkresla dwa zadziwiajace fakty o Fermacie. <>: nie byl z "zawodu" matematykiem, a prawnikiem. <>: za wyjatkiem anonimowego dodatku do ksiazki kolegi, nic w matematyce za zycia nie opublikowal, choc czesto radzono mu, by to uczynil. Jego slawa rosla na podstawie korespondencji i rekopisow udostepnianych innym matematykom. Choc nie istnialy wtedy jeszcze profesjonalne organizacje matematyczne -- pisze Boyer w swej historii -- byly juz, choc luzno zorganizowane, zrzeszenia naukowe jak np. Accademia dei Lincei, do ktorej nalezal Galileusz, Accademia del Cimento we Wloszech, i Invisible College w Anglii. A we Francji przede wszystkim byl niestrudzony korespondent i przyjaciel Kartezjusza, Fermata i innych matematykow tego okresu, Marin Mersenne. Descartes, Desargues, Gassendi, Pascal, Fermat i inni wymieniali listy z nim, a on z nimi i z innymi naukowymi <> swiata. Mozna by go prawie ze nazwac siedemnastowiecznym odpowiednikiem dzisiejszego list-servera na Internecie. Z tej grupy powstala w 1666 r. edyktem Ludwika XIV Academie Royale des Sciences; w Anglii byla podobna francuskiej grupa zbierajaca sie w Gresham College w Londynie, ktorej <> byl John Wallis, od 1649 profesor matematyki w Oxfordzie. Z tej grupy przywilejem Karola II w 1662 r. powstalo Royal Society of London for the Promotion of Natural Knowledge. W 1700 r. Leibniz zostal pierwszym prezydentem Berlinskiej Akademii Nauk. W Polsce podobnymi osrodkami ruchu naukowego empirycznego i eksperymentalnego byly dwory krolewskie Wladyslawa IV i Jana Kazimierza, gdzie skupiali sie uczeni wloscy i francuscy. Jacques Bernoulli zapisal w swych notatkach z podrozy po Polsce i po innych krajach w r. 1698, ze zawiazalo sie w Warszawie jakies stowarzyszenie naukowe, ktore wkrotce zaniklo. Byly rozne proby zorganizowania polskiego zycia intelektualnego pod auspicjami arystokracji, biskupow i naukowcow; powstawaly towarzystwa, projektowano akademie. Wszystkim znane jest powstanie w r. 1800 Towarzystwa Przyjaciol Nauk w Warszawie, umieszczonego najpierw przy Kanoniach na Starym Miescie, w budynku ofiarowanym Towarzystwu przez Staszica, a potem w Palacu Staszica na Nowym Swiecie. Dwory, towarzystwa, akademie. Ciekawe jak podrzedna role w rozwoju matematyki odgrywaly wtedy uniwersytety. Leibniz, Kartezjusz, Fermat, Pascal, Huygens nigdy nie uczyli na uniwersytecie; Kepler i Galileusz bardzo krotko; w Cambridge w latach 1600-1630 nie bylo matematykow. Wallis wprawdzie tam pozniej uczyl sie matematyki, ale, jak pisze Morris Kline, wiecej sie sam nauczyl, niz z wykladow. Wrocmy jednak do glownego tematu. Fermat sformulowal wiele twierdzen o liczbach calkowitych. O jednym napisal na marginesie ksiazki Bechata, ze ma nan wspanialy dowod, zbyt dlugi by go na waskim marginesie tej ksiazki podac: cujus rei demonstrationem mirabilem sane detexi. Hanc marginis exiquitas non caperet. Chodzi o twierdzenie, ze gdy n jest liczba calkowita wieksza od 2, to nie istnieja liczby calkowite, dodatnie x, y i z spelniajace rownanie: n n n x + y = z Do tej pory nikomu nie udalo sie tego twierdzenia udowodnic, choc nie brakowalo kandydatow do zaszczytu i do pozniejszych pienieznych nagrod. Dwa razy, w 1816 i 1850 roku, Academie des Sciences de Paris ofiarowala zloty medal i 3000 frankow za prawidlowe rozwiazanie. Jednym z sedziow w 1816 r. byl Cauchy, ktory pozniej wspomnial, ze przyszlo jedenascie rekopisow, a choc zaden nie mial wlasciwego ogolnego dowodu, jeden zawieral rozwiazanie dla n=4. Ten przypadek juz sam Fermat udowodnil. W 1908 r. Paul Wolfskel umozliwil ustanowienie nagrody w sumie 100 tysiecy marek przez Koumlnigliche Gesellschaft der Wissenschaften w Getyndze za pierwszy kompletny dowod twierdzenia. Ze wzgledu na inflacje nagroda ta zostala zmiejszona do 7600 DM w r. 1958. F. Schlichting tak pisal o tej nagrodzie w 1974 r., w liscie prywatnym do Paulo Ribenboima: nie mozna obliczyc ile przyszlo "rozwiazan" ... w samym pierwszym roku bylo ich 621 ... sama korespondencja ma jakies trzy metry wysokosci. ... co przychodzi sortowane jest od razu na: 1. zupelne bzdury i 2. material wygladajacy na matematyke. Ten przedstawiany jest do oceny wydzialowi matematyki ... odpowiadamy na przynajmniej trzy, cztery listy miesiecznie ... ciekawe i dziwne dostajemy rzeczy ... jeden konkurent przyslal nam polowe dowodu, obiecujac reszte gdy mu przyslemy 1000 DM ... inny ofiarowal mi 10 procent zyskow z publikacji i z wywiadow z radiem i TV jesli go teraz popre ... i grozil, ze wysle swoj dowod do rosyjskiego wydzialu matematyki pozbawiajac nas chwaly odkrycia go ... Dr Schlichting podaje, ze prawie wszystkie "rozwiazania" byly na bardzo elementarnym poziomie, ze zdradzaly zle "przetrawione" pojecia Teorii Liczb, w niektorych lekarze widzieli symptomy schizofrenii. Sami konkurenci wydawali sie miec wyksztalcenie techniczne; po slabej, nieudanej karierze szukali slawy w ten sposob. Choc Wolksfehl w swym testamencie domagal sie corocznego oglaszania nagrody w glownych czasopismach matematycznych, te odmowily przyjecia ogloszenia juz po pierwszym roku, bo ich redakcje zalewane byly listami i niepoczytalnymi rekopisami. Sam Gauss wydawal sie pomniejszac osiagniecia Fermata w wyzszej arytmetyce przypisujac je latwym indukcjom ze szczegolnych wypadkow; podkreslal, natomiast, osiagniecia Eulera w ich udowodnianiu. "David Hilbert," -- tak poinformowal mnie Wlodek Holsztynski -- "powiedzial, ze prawdopodobnie moglby udowodnic hipoteze Fermata, ale nie chce zarznac kury, ktora znosi zlote jaja (chodzilo o procenty z nagrody wplywajace do kasy uniwersyteckiej)." I rzeczywiscie procenty byly dostepne na cele Akademii: Klein, Hilbert i Minkowski zaprosili Poincarego w 1910 r. by wyglosil w Getyndze szesc wykladow, placac za wizyte z tego wlasnie funduszu. Wydaje sie, ze zaszczyt udowodnienia tego twierdzenia przypadnie angielskiemu matematykowi z uniwersytetu w Princeton, USA. Dr Andrew Wiles zelektryzowal matematykow w czerwcu 1993 r. swym przedstawieniem dowodu polegajacego na polaczeniu osiagniec rozwazan o krzywych eliptycznych z tym slawnym twierdzeniem; istnienie takiego zwiazku znane juz bylo innym matematykom, ale szczegoly i dowody to wlasnie wklad Wilesa. Matematycy, ktorzy wysluchali jego trzech wykladow na konferencji w angielskim Cambridge University, orzekli, ze chociaz drobiazgowe sprawdzenie dowodu dra Wilesa bedzie mozliwe dopiero po jego opublikowaniu i moze wykazac jakies subtelne bledy w rozumowaniu, dowod wydaje sie byc dobry i musi byc potraktowany jak najpowazniej. Wiles pracowal nad swym dowodem przez siedem lat. Dr Barry Mazur, redaktor <>, ktoremu Wiles przedstawil swoj dwustustronicowy rekopis, przekazal go do sprawdzenia szesciu recenzentom. Ci znalezli w dowodzie pewne usterki; Wiles od razu naprawil wszystkie oprocz jednej. Dr Wiles stwierdzil, ze wkrotce usunie i ten mankament zapowiadajac, ze w lutym 1994 r. oglosi wyniki w swych wykladach w Princeton. Dr Kenneth Ribet, ktorego osiagniecia sa nieodzowne dla dowodu, wyrazil opinie, ze Wiles wydawal sie isc wlasciwa droga. Usterka w dowodzie okazala sie powazniejsza niz sie wydawalo; usuniecie jej zajelo wiecej czasu i wymagalo zmiany w "strategii" dowodu. 25 pazdziernika 1994 r. Wiles zawiadomil przez elektroniczna poczte komputerowa blisko dwudziestu matematykow, ze wyslal im zwykla poczta "niespodzianke". Kazdy z nich otrzymal paczke zawierajaca dwa opracowania, a mianowicie dowod Wilesa ostatniego twierdzenia Fermata i usuniecie wspomnianego powyzej mankamentu. Dokonal tego wspolpracujac ze swym bylym uczniem, Richardem Lawrence Taylorem, zaproszonym na jeden semestr z angielskiego Cambridge do Princeton. Dowod opieral sie na wynikach Kennetha Ribeta, matematyka uniwersytetu kalifornijskiego w Berkeley, ktory wykazal, ze z falszywosci twierdzenia Fermata wynikaloby istnienie pewnych krzywych eliptycznych, a te nie moga istniec, jesli przypuszczenie Taniyamy-Shimury jest prawdziwe. Wiles udowodnil to przypuszczenie, ale recenzenci mieli zastrzezenia, jak juz wspomnialem powyzej, co do metody otrzymania pewnej liczby. Tym razem Wiles i Taylor poszli inna droga, bezposrednio ja udowadniajac. Jesli w ich dowodach nie ma bledu, to nie tylko prawdziwe jest ostatnie twierdzenie Fermata jako specjalny przypadek wspomnianego przypuszczenia, ale large classes of thorny problems would fit into a pattern that could make their analysis simpler and their behavior more transparent powiedzial jeden z matematykow, dr Knapp. I wlasnie w tym lezalaby waznosc tego pozornie prostego twierdzenia. Bell pisze, ze pewne twierdzenia arytmetyki sa doniosle, a inne, choc rownie trudne do udowodnienia, uwazane sa za mniej wazne. Zalezy to, pisze Bell, od uzytecznosci twierdzenia w innych dzialach matematyki, czy pobudza nowe badania i od jego, chocby pod pewnym wzgledem, uniwersalnosci. <> podawal, ze czterech matematykow juz dokladnie sprawdzilo te dowody kilka tygodni temu i nie znalazlo w nich bledu, a poniewaz dr Wiles wyslal je jeszcze do wielu innych matematykow, to jesli w dowodzie sa jakies usterki, powinny one zostac szybko wykryte. - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - Opracowane na podstawie ksiazek: E. T. Bella, C. B. Boyera, H. M. Edwardsa, M. Kline'a, M. S. Mahoneya i P. Ribenboima, oraz artykulow w <>. _________________________________________________________________________ Lucjan Feldman, Jurek Karczmarczuk (LF: ianf@eleet.mimuw.edu.pl) WWW: MAGICZNA PAJECZYNA ======================= Nikomu, kto interesuje sie komputerowymi metodami komunikacji nie mogl umknac uwadze szum, jaki od pewnego czasu rozlega sie w Internetowym swiatku wokol pojecia "WWW" (lub "W3"), co jest skrotem nazwy serwisu <>. <> to siec albo, bardziej w tym wypadku adekwatnie, pajeczyna. Ewidentnie czyjas proba omotania calego swiata jakas -- potencjalnie wraza -- "pajeczyna". Wuwuwu definicja krotka: czarna magia. Definicja ciut dluzsza: <>, czyli system publikowania i dystrybucji tekstow, rysunkow i fotografii (statycznych i animowanych), sekwencji dzwiekow, i innych zbiorow danych. Calosc tworzy globalny i latwo dostepny <> (czy, ogolniej, hiperdokument) czyli, z grubsza, "tekst" nieliniowy. Samo to pojecie nie jest takie znowu grozne: w zasadzie kazda gazeta zawierajaca X artykulow z przeniesieniami i odnosnikami do innych stron jest przykladem hipertekstu. Roznica miedzy zwykla gazeta, a skomputeryzowanym hipertekstem uwidoczni sie dopiero, gdy klikniemy mysza w taki odnosnik, a gazeta nam sie sama otworzy na tej innej stronie, albo sama sprowadzi archiwalny numer, do ktorego byl ten odnosnik, zaspiewa glosem Barbary Hendricks i pokaze animowane wygibasy Michaela Jacksona. World-Wide Web powstal w 1990 r. w CERNie, Centre Europeen de Recherche Nucleaire obok Genewy, najwiekszym europejskim akademickim osrodku badawczym fizyki wysokich energii. W samej naturze tej dziedziny lezy potrzeba wymiany olbrzymich ilosci danych: pomiarow, rysunkow, wykresow, danych technicznych, artykulow pisanych zbiorowo, bibliografii, programow komputerowych, itp. Zapewnic sprawny przeplyw informacji miedzy setkami ludzi tak, by kazdy dostal swoja dole, ale nie zostal zasypany na smierc informacja bezuzyteczna, nie jest sprawa latwa. Aczkolwiek istnialy i nadal istnieja rozmaite metody wymiany i upowszechnienia tych danych, wiekszosc z nich jest miedzy soba niespojna, wymagajaca wpierw "masazu", konwersji, przetlumaczenia z jednego systemu kodowania na drugi, zanim moze stac sie dostepna poza oryginalnym kontekstem. To z kolei zwykle zabiera duzo czasu, a jest samo w sobie zrodlem potencjalnych bledow, zwlaszcza, gdy konwersje przeprowadza sie recznie. Pracujacy w CERNie angielski informatyk Tim Berners-Lee postanowil temu zaradzic. W 1980 roku, nie majac zadnego jeszcze pojecia o istnieniu konceptu tekstu nieliniowego jako takiego, napisal pierwszy wlasny system hipertekstowy. W dziesiec lat pozniej zafascynowany, jak spora liczba informatykow, konceptem globalnego hipertekstu "Xanadu" Teda Nelsona (to temat-rzeka sam w sobie), zdecydowal sie nie czekac na pojawienie sie (lub nie) czegos tak teoretycznie dobrze przemyslanego jak ten projekt, i zrealizowac cos, co przynajmniej w samych swych zalozeniach daloby uzytkownikom podobne korzysci: latwy, szybki i jednolity dostep do calej masy danych -- obecnie juz nie tylko naukowych -- przy jednoczesnej mozliwosci prostego publikowania wlasnych dokumentow, zbiorow, prac do powszechnego sieciowego wgladu. Symbolicznie rzecz biorac WWW jest pierwsza udana proba zintegrowania i ujednolicenia procesow dystrybucji i prezentacji danych za pomoca jednego nadrzednego protokolu. Technicznie mamy zas do czynienia z systemem, gdzie kazdy podlaczony do Internetu komputer jest potencjalnym zrodlem danych: wystarczy tylko udostepnic lokalne zbiory danych do wgladu, a w szczegolnych wypadkach zainstalowac program typu "serwer HTTP" do podawania ich w specyficzny sposob, i tyle. Od tego momentu w zasadzie kazdy uzytkownik WWW, czyli kazda jednostka podlaczona do Internetu, ma mozliwosc dostepu do tych zbiorow za pomoca dowolnego, jednego z wielu istniejacych *klientow* WWW. O klientach za chwile. Kluczem jest na razie termin *wspolny protokol*. Dzieki niemu mozemy czytac dodatek krakowski <> z kazdego podlaczonego do sieci komputera na swiecie, i jednym kiwnieciem palca powinnismy dla odmiany moc uruchomic jakas animowana symulacje komputerowa. Dodatek <> redaguje nasz znajomy Andrzej Gorbiel, animacje produkuja jacys matematycy z Indiany. Wyrazna korzyscia wspolnego protokolu jest obnizenie progu, ulatwienie *publikacji materialow* kazdemu autorowi: od momentu udostepnienia prac w WWW autor moze w zasadzie o nich "zapomniec". Kazdy uzytkownik generuje koncowa postac dokumentu u siebie, jest wiec potencjalnie swym wlasnym "wydawnictwem", aczkolwiek, jak na razie, z trudnoscia tylko odplatnym. Sama bowiem podstawa WWW zaklada powszechny i otwarty dostep dla kazdego uzytkownika. Pomijajac jednak same kwestie otwartej architektury WWW, nikt nie liczyl sie jednak z tak gwaltownym tempem wzrostu tego serwisu, jaki w krotkim czasie stal sie faktem. Od chwili wprowadzenia WWW w 1991 roku, wpierw w obwodach CERNu i SLACu (Stanford Linear Accelerator Center), do polowy 1993 roku WWW poczal rozwijac sie w zawrotnym tempie. Podlaczano do niego coraz to nowe serwery -- zrodla informacji (nie tylko dla fizykow), rosla liczba regularnych uzytkownikow, ilosci transakcji, wielkosci przesylanych dokumentow itp. Niewatpliwie jednym z powodow tej popularnosci bylo istnienie bezplatnego programu WWW <> dla komputera NeXTStep. Program ten, napisany zreszta tez przez Tima B-L, umozliwia w nadzwyczaj bezbolesny sposob publikowanie tekstow w formie hiperdokumentu, m.in. przez stwarzanie logicznych laczy pomiedzy fizycznie niespojnymi czesciami kazdego zbioru danych. Oprocz tego od samego zarania WWW istnialy tez <> ("klienty" a nie "klienci", zeby moc odroznic je od tych ostatnich), umozliwiajace tylko zdalne czytanie opublikowanych danych, lokalna adnotacje (archiwizowanych gdzie indziej) tekstow, jak rowniez administracje adresami "cudzych" dokumentow zebranych przez samego uzytownika (tzw. "gorace listy") itp. Rozwoj byl oszalamiajacy takze dzieki niewielkim wymaganiom. Od poczatku system WWW pomyslany byl w zasadzie jako kanal przekazu danych scisle tekstowych, tj. do korzystania z niego wystarczyl byle jaki terminal. Jezyk HTML (Hypertext Markup Language), uzywany w WWW do kodowania i uszlachetniania struktury tekstow, nie przewidywal manipulacji plikami innego typu, jak kodowany cyfrowo dzwiek, czy filmy. Ale w momencie, gdy WWW stawal sie coraz bardziej nieodzownym zrodlem informacji dla naukowcow uzywajacych go na co dzien, rozszerzenie bylo tylko kwestia czasu, bo technologia sprzetowa poszla naprzod blyskawicznie. Tak sie tez stalo: na wiosne 1993 r. NCSA (National Center for Supercomputing Applications), wielki osrodek badawczy w stanie Illinois, USA, opublikowal i udostepnil pierwszego uniwersalnego, graficznego klienta WWW zwanego <>. Od tego czasu tempo uzywania systemu WWW stalo sie czyms w dziejach telekomunikacji komputerowej bezprecedensowym: przez kilka dobrych miesiecy 1993, az po dzien dzisiejszy, zanotowano wzrost rzedu 300% miesiecznie (dane dotyczace sieci "kregoslupowych" US National Science Foundation). Mozaika dostepna jest za darmo na wszystkich szeregowych komputerach na swiecie. Na stacjach SUN, na PC-tach (pod Windows), na MacIntoshach, itp. Tragikomiczna choroba zinformatyzowanego swiata zwana syndromem ASCII dotknela i WWW; dosc dlugo trwalo, zanim wspaniale graficzne terminale zaczely wyswietlac litery w jezykach bogatszych niz angielski, np. po polsku, ale to juz mamy za soba, choc nie wszedzie. Wiodacym dystrybutorem miedzynarodowej wersji Mozaiki stali sie chwilowo Japonczycy. Na czym, z punktu widzenia szeregowego konsumenta Wuwuwu polega wielkosc tego systemu? W skrocie mamy tu do czynienia z wyjatkowo dobrze zintegrowanym mechanizmem dostepu i <> wsrod czesto strukturalnie niejednolitych zbiorow danych. Wyobrazmy sobie cos tak logicznie prostego jak spis ksiazek stojacych na polce. Kazda ksiazka okreslona jest przez pewna liczbe danych typu tytul, autor, wydawca, rok wydania, liczba stron itp., ktore w sumie stanowia jedna unikalna pozycje w tym spisie. Poniewaz sa to Wasze wlasne ksiazki, wiec nie macie najmniejszych problemow z rozeznaniem sie w tym dokumencie. Ale teraz przyjmujemy, ze mamy 100 takich spisow, o podobnej objetosci, ale robionych przez stu innych bibliomaniakow, a wiec o zupelnie innym podziale niz Wasza. Teraz podnosimy poprzeczke: wszystkie te spisy publikujemy elektronicznie na Internecie, w jednym, kilku czy nawet setce miejsc (siedzib/serwerow). Mimo ujednoliconego dostepu, zbior nasz nie stanowi jednak jeszcze jednej calosci. No wiec juz nam wszystko jedno, dokladamy do niego spis animowanych symulacji komputerowych, oraz wiekopomnych inicjatyw typu <>, tudziez jakies kolekcje przepisow kulinarnych i spisy wszystkich jezykow programowania na swiecie, ktorych kompilatory dostepne sa publicznie. Mimo niejednorodnosci, niewatpliwie jest w naszym super-spisie wiele pozycji, ktore naleza do tych samych kategorii, wiec winny byc sklasyfikowane nadrzednie jako takie. Ale ewentualne logiczne zlacza pomiedzy, czy odnosniki wewnatrz calego zbioru sa jak na razie, tylko w sferze domyslu. Zeby staly sie rzeczywistymi, musi ktos je wpierw stworzyc! I ludzie to tworza, zapisuja odnosniki wg. standardow HTML, uzywajac standardowego zapisu adresow sieciowych (protokol URL: <>), a reszte robi automatyka. Ktos czyta wszystkie te Wasze spisy i produkuje swoj wlasny, zawierajacy np. tylko ksiazki kucharskie. Uruchamiasz Mozaike i o ile tego nie zmieniles (zreszta powinienes!), Mozaika sciaga stroniczke-reklamowke z Illinois. Jest tam kilka podkreslonych zdan. Jedno z nich zgrubsza dotyczy "spisu glownych archiwow Internetu", drugie "wszystko co chcesz wiedziec o Mozaice i inych klientach WWW", trzecie "co to jest NCSA", itp., szczegoly niewazne. Wybierasz mysza jedno z tych zdan i po kilku sekundach dostajesz ten spis, gdzie sa inne podkreslone zdania. Jeszcze pare etapow, a dowiadujesz sie gdzie sa te symulacje komputerowe, po nastepnych kilku wiesz gdzie szukac elektronicznych gazet ksiegowanych w ISSN (<> tez tam sa), jeszcze troche, a dowiesz sie ile powlok elektronowych mialby pierwiastek Termionolium, gdyby taki pierwiastek w ogole istnial, i ile bylo ziaren lwichwostu w tej kupce w Dolinie Wzduchow Szedziwych, o ktorej pisal Lem w opowiadaniu o Zboju Gebonie. Tylko, ze Lemowi wydawalo sie, ze zarty sobie stroi, a to samo zycie!! Niektorym zdarza sie spedzac kilkanascie godzin bez przerwy nad Mozaika, do fizycznego wyczerpania. Studenci w instytucji, w ktorej pracuje jeden z nas (JK) po wysluchaniu seminarium o Mozaice, nastepnego dnia zablokowali wszystkie lacza; wszystkie terminale pokazywaly Mozaike. A gdy sie okazalo, ze jeden z doktorantow dla eksperymentu uruchomil serwer udostepniajacy kilkadziesiat fotografii golych panienek, to ... Pajeczyna rosnie z kazdym dniem. Informacja jest powielana, spisow roznosci jest wiele, nie wszystkie aktualne. Kazdy uzytkownik ma takie same prawo tworzyc i publikowac wlasne katalogi do cudzych danych, jak autorzy/wydawcy tych ostatnich. Tworzy sie wiec spisy spisow i miedzynarodowe konferencje specjalistow od porzadkowania i miauczenia, ze balagan. Poczatkowy standard HTML okazuje sie slaby; istnieje juz HTML+, i juz wiadomo, ze to nie wystarczy np. do czytelnego formatowania wzorow matematycznych; HTML mial dzialac na byle terminalu. Mozaika wykrywa, ze dokument, ktory zainteresowal czytelnika jest filmem w standardzie MPG i sama uruchamia odpowiedni wyswietlacz (o ile uzytkownik nim dysponuje), ale pojawiaja sie juz nowe standardy. Wiec klient staje sie programowalny, mysli sie juz o tym, zeby sciagany dokument zawieral wszystkie odnosniki do programow, ktore pozwalaja go ogladac i ewentualnie ulatwil ich sprowadzenie. W chwili dzisiejszej juz prawie kazdy, niezaleznie od wyksztalcenia i ilorazu inteligencji wie, ze swiatowe banki informacji sa naprawde potezne. Ale na ogol nie umie z nich skorzystac. WWW niszczy i te poprzeczke. Juz niedlugo ruch w Cyberprzestrzeni przekroczy aktualna wytrzymalosc fizyczna i finansowa sieci i ich zarzadcow. Wzrasta wiec szybko procent uslug platnych. Niektorzy sie ciesza, inni mniej. Co innego tez wzrasta: poniewaz w natloku informacyjnym, w konkurencji roznych zrodel wygrywaja silniejsi, widac wiec juz eskalacje podobna do tej w telewizji: serwisy informacyjne pelne gwaltu i wlazace z kopytami do domeny prywatnej czlowieka. Pornografia dostepna dzieciom w domu, za jednym kliknieciem myszy. Nachalne reklamy. Dopiszcie tu co chcecie. Jeszcze raz, podobnie jak z telewizja, okaze sie, ze informacyjna wolnosc, to jest w 15 procentach wolnosc wypowiedzi prasowej, wszystkim nam droga, ale w 85 proc. bedzie to wolnosc wlascicieli zrodel informacji do manipulowania nami. Na razie WWW i otwartosc Internetu raczej demokracji sluzy, niz przeszkadza, ale wahadlo zwalnia i trudno powiedziec, kiedy zmieni zwrot. To sa strachy jednego z autorow (JK), drugi sie nie zgadza, LF uwaza, ze pajeczyna hiperdokumentowa przeciwnie, pozwala lepiej filtrowac ten balagan, tworzyc znacznie bardziej racjonalnie zlozone bazy danych. Moze sa jakies pytania z sali? ________________________________________________________________________ <>, 24.02.1994. Znalazl Zbyszek Pasek Jacek Fedorowicz DWUDZIESTE URODZINY =================== Pozwole sobie odnotowac pewien jubileusz. Oto w 1994 roku mija dwadziescia lat od chwili pierwszej emisji programu radiowego pod tytulem <>. Oczywiscie nie smialbym zajmowac panstwu czasu wspominaniem jakiejs audycji radiowej, ktora istniala zaledwie siedem lat i od trzynastu juz nie istnieje, ale ten akurat program stal sie swego czasu wydarzeniem kulturalnym, znakiem wywolawczym pokolenia, zjawiskiem socjologicznym nieledwie i czyms z pewnoscia wazniejszym w zyciu ladnych kilku milionow Polakow, niz -- teoretycznie -- mogl sie stac skromny, godzinny program radiowy, nadawany raz na tydzien w niedziele i powtarzany w poniedzialek. Wspomnienia o <> bliskie sa szczegolnie tysiacom emigrantow, ktorzy osiedlili sie w USA w latach osiemdziesiatych. Nagrania z <<60 minut na godzine>> przypominaly im ostatnie mile chwile, jakie spedzili w kraju, moment narodzin Solidarnosci i pierwsze piecset dni tego wspanialego ruchu spolecznego, ktory mial po latach doprowadzic do upadku komunizmu i do odzyskania niepodleglosci. Jesli nawet nie wszyscy emigranci lat osiemdziesiatych w tym ruchu uczestniczyli, to z pewnoscia wiekszosc z nich byla zwiazana z nim emocjonalnie. Kibicowala, lub co najmniej byla mu zyczliwa, a nasz magazyn od pamietnych porozumien w Stoczni Gdanskiej az do grudnia 1981 r. jednoznacznie dawal do zrozumienia (wprost mowic nie mogl), ze w konflikcie wladza-spoleczenstwo opowiada sie zdecydowanie po stronie Solidarnosci bedacej tego spoleczenstwa rzecznikiem. Kiedy w roku 1974 Marcinowi Wolskiemu przy pomocy wymyslnych pochlebstw udalo sie przekonac mnie do udzialu w nowej audycji radiowej -- nie przypuszczalem, ze zaczynam jedna z najmilszych w zyciu przygod artystycznych, a jednoczesnie, ze ten nowo powstajacy magazyn stanie sie najpopularniejsza audycja w calej historii powojennego radia. Tak przynajmniej wynikalo z badan odnosnej komorki Radiokomitetu, ogloszonych w 1981 roku, w ktore oczywiscie natychmiast chetnie uwierzylem, ale pozniejsze obserwacje wlasne wydawaly sie potwierdzac werdykt badaczy opinii publicznej. Do dzis zdarza mi sie spotykac ludzi, ktorzy na moj widok nagle cos sobie przypominaja i mowia: "A wie pan jak sie dowiedzialem o stanie wojennym? Nie moglem zlapac <> trzynastego w niedziele o dziesiatej". Slyszalem to setki razy... Poczatki magazynu nie zapowiadaly jakiejs wielkiej popularnosci. Zaczynalismy z Wolskim, majac wsparcie autorskie w Janie Kaczmarku (tylko nas trzech bylo w magazynie od samego poczatku do samego konca), Krzysztofie Maternie, ktory dosc szybko odszedl, Arcie Buchwaldzie (tak, tym amerykanskim), ktorego felietony czytal Wienczyslaw Glinski, i Szymonie Kobylinskim, ktory prezentowal (w radiu!) swoje rysunki, czyli po prostu je opowiadal. Potem doszedl mlodziutki aktor Andrzej Zaorski, ktorego osobiscie "odkrylem" jako niezwykle zdolnego autora, zaraz po nim zadebiutowalo dziecko, jakim byl wtedy (dla mnie) student Krzysztof Jaroszynski, potem doszla reszta wroclawskiego "Studia 202" z niezapomniana "Mloda Lekarka", czyli Ewa Szumanska na czele. Magazyn dosc szybko zdobyl sluchaczy bardzo zywa forma, wysokim "stezeniem" tresci -- u nas bylo zawsze zawrotne tempo i niewiele "pustych" miejsc, bardzo atrakcyjnym wykonaniem, a przede wszystkim -- chyba -- starannym i uporczywym odchodzeniem od konwencji i kanonow obowiazujacych w owczesnej rozrywce. Przelamalismy na przyklad podzial na aktorow i autorow. Wtedy obowiazywal zwyczaj, ze autorzy pisali, a aktorzy wykonywali te teksty. Pozornie nie moze byc lepszego ukladu. U nas lwia czesc magazynu wykonywali przed mikrofonem sami autorzy. Przed nami robili to juz koledzy z <>, ale chyba dopiero u nas autorzy nagrywali osobiscie prawie caly magazyn, co znakomicie wplywalo na ksztalt artystyczny programu i odroznialo go od innych audycji. Autor przed mikrofonem wytwarzal atmosfere jakiejs wiekszej prawdy, poprzez chropowatosc wykonania dodawal autentyzmu kreowanym postaciom i stawal sie bardziej wiarygodny od "wynajetego" aktora. Podobne zjawisko notujemy we wspolczesnej telewizji, gdzie obdarzeni nienaganna dykcja i aparycja lektorzy juz dawno zostali zastapieni przez dziennikarzy. Gwaltowny wzrost popularnosci nastapil w okresie Solidarnosci, ktora -- jak wspomnialem -- poparli wszyscy autorzy magazynu. Wspomnienie tamtych lat, kiedy to prawie kazda polska rodzina dysponujaca zakresem fal ultrakrotkich nastawiala radio na <> w niedziele o dziesiatej, a ksieza (wielu znajomych ksiezy mi to opowiadalo) robili wszystko, zeby msze o dziesiatej odprawial kolega, wspomnienie tamtych emocji "co im sie dzisiaj uda powiedziec w audycji?" nasuwalo wielu dawnym sluchaczom inne pytanie, z ktorym tez sie czesto spotykalem, a mianowicie pytanie o mozliwosc wznowienia magazynu dzis, w Polsce niepodleglej. W pytaniu tym czaila sie tesknota za przezywaniem podobnych emocji, radosci, satysfakcji, jak w latach 1980-81. Powrot do tamtej temperatury odbioru jest oczywiscie niemozliwy. Fenomen oszalamiajacej popularnosci magazynu jest nie do powtorzenia. My, autorzy tego sukcesu, jestesmy skazani na to, ze w konkurencji radiowej pomrzemy jako niepobici rekordzisci. Nikt juz nas nie pokona; nie dlatego, ze tacy bylismy zdolni, choc owszem, powiem bezwstydnie, ze bylismy, ale dlatego, ze nasz magazyn byl dziecieciem czasow nienormalnych, ktore sie nie powtorza. W czasach peerelu wszelka sztuka, ale szczegolnie satyryczno-kabaretowa, byla obarczona dodatkowymi obowiazkami: byla glownym wyrazicielem opinii publicznej i w jakims sensie zastepowala nawet zycie polityczne. Byla wiec nadnaturalnie wazna. Ktos, kto decydowal sie na uprawianie sztuki niezyczliwie komentujacej otaczajaca rzeczywistosc, pozyskiwal sobie natychmiast olbrzymie zainteresowanie odbiorcow, dla ktorych mozliwosc odreagowania stresow powodowanych przez chory system bywala nierzadko najpilniej poszukiwanym na rynku artykulem. Artysci i intelektualisci starali sie odpowiadac na to zamowienie, dzialalo wiele roznych kabaretow, wychodzil <>, od 1976 roku dzialal niecenzurowany ruch wydawniczy, ale poniewaz program trzeci Polskiego Radia docieral do znacznie wiekszego tlumu odbiorcow, podlegajac jednoczesnie chyba najlagodniejszej w massmediach cenzurze, wlasnie <<60 minut na godzine>> stalo sie z czasem dla wielu odbiorcow jedyna stale i latwo dostepna, niezawodna, bezpieczna, a przy tym atrakcyjna porcja "antysocjalizmu". Mysle, ze w duzej mierze dzieki temu magazyn stal sie tak powszechnie lubiany i masowo sluchany. Trzeba tez pamietac, ze samo radio tez mialo zupelnie inna pozycje w swiecie mediow; swymi najlepszymi audycjami potrafilo wygrywac z telewizja, a dzialo sie tak dlatego, ze telewizji nigdy by nie pozwolono na programy w takim stopniu odchylajace sie od oficjalnej propagandy. Do tego doliczmy ogolnosocjalistyczny niedobor wszystkiego i ogromny popyt na wszystko, z satyra, rozrywka i publicystyka wlacznie. Dzis rzadzi wreszcie rynek konsumenta w prawie wszystkich dziedzinach, zycie polityczne kwitnie, a opinia jest tak nieskrepowana, ze czasem az przykro sluchac. W tloku najprzerozniejszych propozycji niezwykle trudno przebic sie do odbiorcy i sklonic go do wysluchania, obejrzenia lub przeczytania czegokolwiek. I tak oczywiscie byc powinno. W tym tloku ktos co chwila wychodzi na czolo, ale nigdy nie zdobywa akceptacji tak powszechnej, bo w normalnym kraju nie moze. Popularnosc zadnego przedsiewziecia artystycznego nie stala sie jeszcze zjawiskiem socjologicznym w takim stopniu, w jakim spotkalo to magazyn <<60/h>> i chyba sie juz nie stanie, bo nie mozna sobie wyobrazic w demokratycznym kraju idei tak powszechnej i jednoczesnie tak tepionej srodkami policyjnymi, jak owczesny ogolnonarodowy sprzeciw wobec tzw. socjalizmu i tesknota za niepodlegloscia, a bez tego nie ma mowy o sukcesie porownywalnym do naszego. Jednym slowem: znow wyszlo na to, ze wszystko co dobre w moim zyciu, zawdzieczam peerelowi. Ale mimo wszystko zycze wszystkim dawnym sluchaczom, tak w kraju jak i za granica, aby juz nigdy nie wrocily okolicznosci, ktore wspoltworzyly sukces <>. ________________________________________________________________________ Ponizszy tekst jest przedrukiem z prasy polonijnej, z wychodzacego w Detroit <> i zostal nam dostarczony przez naszego Czytelnika, p. Adama Pawlikiewicza, maszy (pawlik%utm301@utmc.utc.com). Jest to pewne znamienne spojrzenie na Polske, oczami amerykanskiego biznesmena, ktory chce w Polsce rozwijac swoja dzialalnosc. Autor tego artykulu jest wlascicielem firmy, ktora zajmuje sie m.in. sprzedaza technologii i biznesow (autor nie informuje jakich) do Polski. Artykul zasluguje na komentarz. Moj dodalem na koncu, ale *bardzo* wdzieczni bylibysmy Czytelnikom za jakas reakcje. J. K_uk. Krzysztof Jaglowski BIZNES W POLSCE, CZY TO MOZLIWE =============================== Pisze te slowa w chwili, kiedy wiekszosc samolotow kursujacych miedzy Polska a USA jest wypelniona po brzegi. Wielu, bardzo wielu z nas emigrantow, dzieki loterii wizowej zostalo wreszcie posiadaczami zielonych kart. Ogromna jest tez liczba rodakow, ktorzy brali udzial w loterii z terenu Polski. Niejednego kandydata na emigranta spotkalo "szczescie" otrzymania wizy emigracyjnej. Co wiec gna nas, Polakow, w obie strony? Nadzieja? Ci z nas, ktorzy przeszli juz przez amerykanskie dachy, domki, <> itp., chca nie tylko odwiedzic rodzine, ale jada tez sprawdzic, co sie tam rzeczywiscie zmienilo. Czy to prawda co opowiadaja ludzie? Czy rzeczywiscie nasz wybor zostania tutaj jest sluszny? Jak duza wartosc maja zarobione tutaj dolary? A moze warto wrocic do ojczyzny i zaczac zyc normalnie bez tej ciaglej tymczasowosci? Natomiast z tamtej strony, wielu z naszych znajomych, a nawet czlonkow rodziny gna mit. Mit wielkiej szansy oraz wspomniana nadzieja. Ludzie mlodzi, starzy, z dziecmi lub bez, z dorobkiem i bez niego, rzucaja wszystko i laduja na lotnisku w Nowym Jorku, Newarku, Chicago z nadzieja, ze jednak te dolary wisza na drzewach, a ci, co starali sie temu zaprzeczac, to tylko nieudacznicy i pesymisci. Natomiast tak naprawde, co ich tu czeka, przekonuja sie wkrotce. Czy jednak rzeczywiscie powinnismy kursowac w obie strony, w taki sposob? Dzieki mojej firmie, w ciagu ostatnich 12 miesiecy bylem w Polsce 5 razy, mniej wiecej co kwartal. Przede wszystkim zaskakiwaly mnie ciagle zmiany, mimo tak niewielkich odstepow czasowych. Z dnia na dzien powstaja coraz piekniejsze sklepy. Po ulicach jezdza coraz lepsze samochody, dziala gielda papierow wartosciowych, powstaja super eleganckie budynki biurowe i bankowe, otwierane sa restauracje z najprzerozniejszymi kuchniami, lacznie z chinskimi prowadzonymi zapewne przez Chinczykow z Nowego Jorku. Gdybysmy pewnego dnia wyladowali w srodku Warszawy lub innego duzego miasta w Polsce, pewnie trudno byloby sie tak od razu zorientowac, gdzie jestesmy. Tak wyglada dzisiejsza Polska na zewnatrz. Natomiast jest mi szalenie przykro doniesc, ze poza ta zewnetrzna otoczka nic sie tam wiecej nie zmienilo. Wszyscy, nie wylaczajac rzadu i politykow, zajmuja sie rzeczami najmniej komukolwiek potrzebnymi, przepuszczajac przez palce wlasne zycie i stan panstwa. Niestety, musielismy czekac az do upadku komunizmu, aby miec rzad robotniczo-chlopski! Czy nie jest to zart historii?. Skloceni politycy zajeci sa wzajemnym podgryzaniem, a w wolnych chwilach uchwalaja przepisy, ktore niszcza to, co sie jeszcze jakos krecilo w ramach zdrowego rozsadku. W chwilach, kiedy trzeba podreperowac budzet, uchwala sie podatki na wszystko, od wszystkich, lacznie z emerytami, ktorzy beda niedlugo podatkowani od dlugosci zycia. Niestety, zycie jest nieublagane i na atak odpowiada sie kontratakiem. Co zrobilby rozsadny czlowiek, kiedy jego wspanialy rzad uchwala stawki celne o nastepujacej charakterystyce: 15 proc. clo + 6 proc. podatek graniczny! + od uzyskanej sumy 22 proc. VAT, co daje ponad 50 proc. minimalnego cla, jakie trzeba placic za towary sprowadzone z zagranicy. Odpowiedzi jest kilka. Przecietny handlowiec za wszelka cene staralby sie omijac clo, tworzac panstwo bezprawia, lub zaprzestac importowac, co zahamuje rozwoj kraju, a z braku konkurencji dalej bedziemy otrzymywali bezwartosciowy towar w opakowaniu z gazety. Moglibysmy tez mocno ograniczyc sie do sprowadzania najpodlejszego gatunkowo i najtanszego towaru z Bliskiego lub Dalekiego Wschodu. Co robi wlasciciel prywatnego przedsiebiorstwa, ktory chce dac prace ludziom jej potrzebujacym? Zostaje zaatakowany podatkiem 49 proc. na ZUS oraz 20 proc. podatkiem dochodowym. Oznacza to, ze jesli ktos pobiera pensje w wysokosci 4 mln zl, to faktycznie pracodawce kosztuje on 10 mln zl. Mieszkajac w USA ponad 10 lat, oczekiwalem z wielkim optymizmem na zmiany w kraju, ktore pozwola wszystkim zyc normalnie. Mialem wielka nadzieje, ze nowa rzeczywistosc oduczy nas slynnego polskiego kombinowania. Niestety, zycie przynioslo rozwiazania zupelnie odwrotne. Podczas mojego pobytu w Polsce w marcu br., moja firma Creative Trading Co. przenosila swoje male przedstawicielstwo do nowego okazalego budynku, w ktorym znajduje sie czesc serwisowa, biurowa i magazynowa. W zwiazku z rozszerzeniem naszej dzialalnosci w Polsce, potrzebowalismy zatrudnic 6 nowych pracownikow (sekretarke, ksiegowa, i 4 pracownikow fizycznych do przyuczenia). Juz na pokladzie samolotu Delta otrzymalem swieza <>, w ktorej znalazlem obszerny dzial ogloszeniowy. Ku mojemu zaskoczeniu na 6 bitych stronach byly ogloszenia przeroznych firm poszukujacych pracownikow. Zakres zawodow zdumiewajacy: od dyrektorow, sekretarek, sprzedawcow, poprzez pielegniarki, ksiegowe, magazynierow do kierowcow i zwyklych pracownikow fizycznych. Nie powiem, abym nie byl zaskoczony ta lektura, poniewaz wiesc niesie o ogromnym bezrobociu w Polsce, a tu nagle wybieraj pracowniku, co chcesz. Nastepnie przeczytalem kilka kolejnych artykulow o bezrobotnych mlodych i starych, o umierajacych z glodu, o zebrakach, zlodziejach zmuszonych krasc na chleb itp. Wtedy wiedzialem juz, ze czeka mnie wiele niespodzianek. No i faktycznie sie zaczelo. Na przygotowane wczesniej ogloszenie zaczeli zglaszac sie kandydaci. Na stanowisko sekretarki 16 osob, ksiegowej: 1, pracownikow fizycznych: 4. Wsrod sekretarek/asystentek tylko dwie panie mialy mgliste pojecie o komputerze, a wiekszosc ich umiejetnosci biurowych ograniczala sie do obslugi faksu (co oznacza nacisniecie zielonego guzika). Natomiast pracownicy fizyczni, w wielu wypadkach zionacy alkoholem i odwiedzajacy lazienke pewnie tylko w okolicach swiat, zadali na start nie mniej niz 6 mln zl do reki, nie intresujac sie w ogole oferowanym im zajeciem. Bedac optymista z natury, myslalem, ze to tylko chwilowe niepowodzenie. Ponowilismy wiec ogloszenia w dziennikach warszawskich i zglosilismy oferty do roznych prywatnych i panstwowych biur posrednictwa pracy. Kilka dni pozniej, odpowiadajac na zlozone oferty okolo godz. 10 rano, uslyszalem wrzask w sluchawce: "Panie, nie wiesz, ktora godzina?" No coz, bez komentarza. Nie chcac zanudzac Panstwa swoimi problemami, dodam tylko, ze udalo sie nam zatrudnic sekretarke/asystentke za 7 mln zl (netto), przy 45 proc. umiejetnosci sekretarki amerykanskiej, ksiegowa (ktora od razu zachorowala) oraz dwoch pracownikow fizycznych. Dodam, ze srednia krajowa placa to okolo 4 mln zl. Jaki z tego wniosek? Tlumy ludzi potrafia codziennie narzekac obarczajac za wszystko wszystkich "to <> sa winni", nie wykazujac najmniejszego zainteresowania w kierunku samoksztalcenia, a przede wszystkim dostosowania sie do wymogow wspolczesnej cywilizacji i techniki. Sekretarki, ksiegowe: absolwentki przeroznych kursow komputerowych i handlowych, rozchwytywane sa przez pracodawcow jeszcze w szkolach. Natomiast czlowiek, nawet bez wyksztalcenia, ktory wyrazi chec normalnej pracy i zachowa wymagana samodyscypline jest warty dzis na rynku pracy olbrzymie pieniadze. Ludzie, ktorzy postanowili wziac ster swojego zycia we wlasne rece i pootwierali biznesy, angazujac w to wszystkie swoje sily, dzis pomalutku osiagaja coraz wieksze sukcesy. Spotkalem ludzi prowadzacych sklepiki, warsztaty, czy tez duze przedsiebiorstwa komputerowe, ktorzy zaczynaja prace o swicie, a koncza o zmroku, nie ogladajac sie na zmeczenie. Jest ich coraz wiecej i to oni zaczynaja kupowac porzadne samochody, budowac eleganckie domy. To oni sa wytykani palcami przez wieksza czesc spoleczenstwa i ksiezy na ambonach. "To ci zlodzieje biznesmenikrop To ci ludzie zaprzataja glowe robotniczo-chlopskiemu rzadowi, ktory chce dzielic rowno". Z drugiej strony zanika jednak warstwa pseudobiznesmenow, ktorzy zrobili wielkie pieniadze w okresie przejsciowym, czesto na jednorazowych transakcjach, a ktorzy nie bardzo wiedza nawet, jak funkcjonowac w normalnym swiecie biznesu. Pocieszajace jest tez to, ze moja firma, sprzedajac do Polski patenty i technologie, potrafila w krotkim czasie znalezc ponad 60 dealerow, wykonujacych uslugi przy uzywaniu amerykanskich technologii i systemow marketingowych. Jestem dumny, ze wiekszosc z nich osiagnela dochod przekraczajacy pieciokrotnie i wiecej srednia krajowa. Potwierdza to fakt, ze dzieki rzetelnej pracy i profesjonalnej wiedzy mozna osiagnac sukces niezaleznie od tego, po ktorej stronie Atlantyku sie zyje. Jednej zasady tylko nalezy przestrzegac: *Przestan narzekac, wez sie do pracy*. Jesli inwestujesz, to nie inwestuj w banki, ktore obiecuja wyzsze lub nizsze procenty, ale zainwestuj w siebie. Idz do szkoly, naucz sie obslugi komputera (ktory jest dzisiejszym abecadlem), skoncz kurs nowoczesnego marketingu itp. Dla kazdego chcacego zawsze znajdzie sie pomocna dlon, ktora wczesniej czy pozniej pomoze osiagnac sukces. Dzis masz do dyspozycji takie firmy jak nasza, ktora sprzedaje juz gotowe pomysly i uczy podstaw prowadzenia biznesu, jutro moze sam bedziesz w stanie sprzedac swoj pomysl innym. Pamietaj tylko Drogi Rodaku, jedno: szczescie nie przychodzi do nikogo samo: trzeba wyjsc mu naprzeciwkrop - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - Z prasy polonijnej korzystamy rzadko. Wydaje sie, ze tego typu artykuly, dosc dla niej charakterystyczne, nie sa przeznaczone dla naszego modelowego czytelnika. Takie spojrzenie drobnego biznesmena na Polske jest jednak warte poznania i zastanowienia. Jest niewatpliwie krytyczne. Czy jest ono glebsze i pouczajace? Czy wynika to z troski o nas? Nie sadze. Niepokoi mnie zdziwienie Autora, ze oferuje sie tysiace posad, a tymczasem "jak wiesc niesie" panuje potworne bezrobocie. Autor *winien* wiedziec, ze tysiace publicznych ofert pracy to jest <> metoda operowania na rynku przy duzym popycie, pozwala wybierac. Pan Jaglowski niewiele wie o Polsce, sadzi nawet, ze w chinskich knajpach w Polsce sa "zapewne" Chinczycy z Nowego Jorku. Uwaza, ze *nic* sie nie zmienilo; nawet jak przychodza nieumyci robotnicy starac sie o prace, to ziona alkoholem. A sekretarce pan Jaglowski musi placic dwa razy tyle niz przecietna placa, mimo tych 45 proc.(??) umiejetnosci. Z checia poznalbym algorytm liczenia tych umiejetnosci. Autor ma wrazenie, ze robi laske naszemu krajowi, bo placi sekretarce pensje 200 dolarow miesiecznie. Ale jego uwaga o sredniej krajowej ma sie nijak do przecietnej placy na <> stanowisku. Przekazalismy juz kilka roznych wrazen z Polski: weselszych, smutnych, historycznych. Moze nudnych, ale szczerych. I powyzszy artykul tez jest szczery i w swojej prawdzie prawdziwy. Bo w Polsce jest chaos i kazdy widzi to co |chce| zobaczyc. Jak sie ma odpowiednie nastawienie, to mozna zobaczyc i dziwy, np. archetypy sprzed 40 lat, ktorym sie wydaje, ze w Ameryce dolary wisza na drzewach. Wiec: Drogi Rodaku, jesli sie wybierasz do Polski po to, by potem udzielac pogardliwych rad w stylu "Drogi Rodaku, pracuj i ucz siekrop", to jest to autoterapia i podbijanie sobie bebenka. Sam przed soba usilujesz znalezc pseudoobiektywne uzasadnienie slusznosci swojego emigranckiego wyboru. Bez sensu. Nikt nie jest Twoim sedzia. Jesli niewiele wiesz o tej Polsce, w ktorej *naprawde* wiele sie zmienilo w glebi, bo ogladasz wylacznie witryny, i myslisz tylko o swoim biznesku, Twoja wolnosc, ale twierdzenie, ze spoleczenstwo w swej masie jest przeciwko biznesmenom, ze ksieza z ambon ich niszcza, itp. jest nieprawdziwe. Wystarczy porozmawiac z ludzmi (a nie z pogardzanym petentem o prace), prase poczytac. Moze Ciebie nie lubia? A powinni? To Ty sie nie zmieniles przez te lata emigracji, a nie Polska. Jurek K_uk. ------------------------------------------------------------------------ Rzadkosc na naszych lamach -- prawdziwa recenzja muzyczna. Tym razem z recitalu fortepianowego Alicji de Larrocha, Carnegie Hall, Nowy Jork, 2.11.1994 Jurek Krzystek NA CZYM POLEGA DOSKONALOSC? =========================== Dobrze jest czasem opuscic zacisze domowe i swa kolekcje kompaktow i posluchac muzyki na zywo. Istnieje bowiem ryzyko, ze sluchajac plyt przyzwyczaimy sie do sztucznych standardow zarowno wykonawczych, jak i technicznych. Wybralem sie wiec onegdaj do szacownego Carnegie Hall, aby posluchac na zywo pianistki uchodzacej juz za legende swoich czasow, zwlaszcza jesli chodzi o wykonawstwo muzyki hiszpanskiej, Alicji de Larrocha. Jej pozycja odpowiada mniej wiecej pozycji zajmowanej swego czasu przez Witolda Malcuzynskiego jako interpretatora muzyki polskiej, zwlaszcza Chopina, choc marka de Larrochy jako wykonawczyni repertuaru uniwersalnego jest prawdopodobnie duzo wyzsza. Larrocha wybrala nastepujacy repertuar: jedna polowe recitalu poswiecila muzyce hiszpanskiej, zas pozostala -- muzyce uniwersalnej. W pierwszej wiec czesci moglismy posluchac dwoch sonat Padre Antonio Solera, oraz pieciu wybranych tancow hiszpanskich z cyklu <> Enrique Granadosa; w czesci drugiej -- <> op. 9 Roberta Schumanna. Soler zyl w pierwszej polowie XVIII wieku. Osiagnal szczyt powodzenia dla muzyka w Hiszpanii tej epoki -- zostal nadwornym kompozytorem w Escorialu, rezydencji krolow Hiszpanii niedaleko Madrytu. Byl organista, klawesynista, komponowal rowniez choralne utwory religijne. Jego sonaty klawesynowe, grane dzis i na fortepianie, to krotkie utwory napisane pod wyraznym wplywem Domenica Scarlattiego, u ktorego Soler uczyl sie kompozycji. Czesciowo wtorne, niekiedy jednak ciekawiace swymi podskornymi rytmami wywodzacymi sie z folkloru iberyjskiego. W wypadku omawianego recitalu padly jednak one ofiara "rozgrzewki" pianistki. Nadzwyczaj przejrzysta faktura pozwala dostrzec kazdy blad techniczny, pominiecie kazdej bez mala nutki. A chocby sie bylo nawet najbardziej rutynowanym artysta koncertowym i chocby sie cwiczylo godzinami przed samym koncertem, pierwszy utwor po wyjsciu na estrade w dziewieciu przypadkach na dziesiec zdradza oznaki napiecia, nie przypuszczam bowiem, aby w wypadku weteranki estrady koncertowej byla to trema. Szkoda, ze programy koncertow sa nader czesto ustawiane chronologicznie i wlasnie kompozytorzy klasycystyczni, jak Scarlatti, Soler, Haydn czy nawet Mozart cierpia najbardziej z powodu tego syndromu. U Strawinskiego, powiedzmy, pies z kulawa noga (poza zawodowymi krytykami i muzykami) nie zauwazy braku paru nut w kompozycji. W kazdym razie u Granadosa juz tych problemow nie bylo. Pare slow o tym kompozytorze: nalezy on do trojki najbardziej zasluzonych dla popularyzacji muzyki hiszpanskiej w swiecie. Hiszpania bowiem, inaczej niz wiele innych krajow europejskich, nie wydala swojego odpowiednika Chopina, Dworzaka czy Griega w XIX wieku, w szczycie romantyzmu w muzyce. Dopiero na przelomie wiekow XIX i XX pojawila sie dwojka pianistow i kompozytorow, ktorzy mieli uniesmiertelnic folklor muzyczny Iberii. Byli to Enrique Granados i Isaac Albeniz. Nieco pozniej dolaczyl do nich trzeci, kto wie, czy nie najwiekszy, Manuel de Falla. De Larrocha jest uznanym autorytetem w dziedzinie wykonawstwa muzyki tej trojki. W tancach Granadosa prezentowanych w omawianym koncercie zaznaczyl sie jednak problem interpretacyjny: jak grac te muzyke, zeby z jednej strony nie byla to gra zimna, wyrachowana, a z drugiej -- nie popasc w przesade ekspresji. Na plytach de Larrocha jawi sie byc dokladnie posrodku. Sluchana na zywo w duzej sali koncertowej wydala sie opowiedziec po stronie "chlodnej". Innymi slowy, brakowalo troche hiszpanskiego zaru w jej wykonaniach, nawet w dwoch ostatnich tancach Granadosa, obu w rytmie <>, szybkiego, pulsujacego tanca rodem bodaj z Aragonii. medno Robert Schumann, niemal rowiesnik Chopina, to kulminacja romantyzmu w niemieckiej (i nie tylko) literaturze fortepianowej. Byl przede wszystkim mistrzem miniatur, z ktorych ukladal cale cykle. Jednym z nich jest <> op. 9. Podtytul brzmi z francuska: <>. Sklada sie on z kilkunastu krotkich utworow o nader fantazyjnych tytulach -- sa tam i postacie z Comedii dell'Arte jak Arlekin i Pierrot, sa tez muzycy jak Paganini i Chopin. Wszyscy przesuwaja sie niejako w pochodzie, jedna zjawa za druga. Wienczy dzielo <>, czyli "Marsz czlonkow Zwiazku Dawidowego przeciw Filistynom". Mial to byc w zamierzeniu objaw buntu kompozytora przeciw wspolczesnym mu filistynom, z ktorymi cale zycie walczyl jak biblijny krol Dawid ("Zwiazek Dawidowy" istnial tylko w bujnej wyobrazni Schumanna). Na czym polega ten bunt? Na rytmie. Wyobrazcie sobie marsz na 3/4. Wypada raz na lewa noge, raz na prawa i sprobujcie tak pomaszerowac [korektor dyzurny traca mnie tu w lokiec i zwraca uwage, ze na 3/4 jest rowniez polonez. Owszem, ale to jednak taniec, mimo ze chodzony, podczas gdy marsz tancem nie jest]. Wykonanie <> Schumanna po przerwie de Larrocha rozpoczela paroma niefortunnymi akordami, co musialo zmrozic pianistke, bo dopiero mniej wiecej od polowy cyklu nastapila cudowna przemiana i motylki w miniaturze <> wywolywane jej palcami zaczely naprawde fruwac gdzies nad estrada. Pozniej zas bylo juz coraz lepiej; szkoda ze do konca koncertu pozostalo niezbyt wiele muzyki. "Marsz Zwiazku Dawidowego" zabrzmial o dziwo jak prawdziwy marsz, niezaleznie od koslawego rytmu, wrecz jak marsz tryumfalny i widzialo sie zgiete karki filistynskie, po ktorych kroczy krol Dawid, albo i sam Schumann. Na bis byly jeszcze dwa krotkie utwory hiszpanskie -- Granadosa i Albeniza, co bez reszty juz zatarlo dosc przecietne wrazenia z poczatku koncertu. Dlaczego wiec uwazam, ze dobrze jest opuscic domowe pielesze i zrezygnowac ze sluchania kompaktow? Chocby dlatego, zeby zdac sobie sprawe, jak sztuczne i wysrubowane sa standardy na tych plytach i jak bardzo nie odpowiadaja rzeczywistosci. Pewien profesjonalny muzyk "sprzedal" mi niedawno jedna z tajemnic fachu, dotyczaca legendy pianistyki, Vladimira Horovitza, ktory znany byl z fenomenalnej wrecz techniki i niezawodnosci. Dowodem byly nagrania z publicznych koncertow, uwiecznione na plytach. Okazalo sie, ze po kazdym takim nagrywanym koncercie Horovitz pojawial sie ukradkiem w studio, zeby dograc ponownie fragmenty, w ktorych sie poprzednio pomylil. Rezyserzy dzwieku odchodzili od zmyslow, aby dzwiek tych dorobek zgadzal sie z oryginalnym nagraniem, i na ogol sie im to udawalo. Publika, ani nawet krytycy, nic nie podejrzewali, zas sama informacja o tej procedurze byla jedna z bardziej zazdrosnie strzezonych tajemnic Nowego Jorku i wyszla na swiatlo dzienne dopiero po smierci artysty w 1989 roku. Wszyscy artysci sa smiertelni, wszyscy maja lepsze i gorsze dni i rzadko, albo nigdy nie sa bezbledni i doskonali. I nie na tym polega ich wielkosc, albo jej brak. Tu licza sie raczej imponderabilia, pewna trudna do zdefiniowania psychiczna zdolnosc przekazu, transferu substancji muzycznej wprost do wnetrza sluchacza, wraz z wszelkimi niedoskonalosciami. A tego plyta nigdy nie zapewni, dostarczajac wykonanie (na ogol) nieskazitelne, ale jakze czesto sterylne. ________________________________________________________________________ Redakcja "Spojrzen": spojrz@k-vector.chem.washington.edu oraz: spojrz@univ-caen.fr Adresy redaktorow: karczma@univ-caen.fr (Jurek Karczmarczuk) krzystek@k-vector.chem.washington.edu (Jurek Krzystek) Stale wspolpracuja: bielewcz@uwpg02.uwinnipeg.ca (Mirek Bielewicz) mickey@ruby.poz.edu.pl (Michal Babilas) zbigniew@engin.umich.edu (Zbigniew J. Pasek) Copyright (C) by Jurek Krzystek (1994). Copyright dotyczy wylacznie tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu. Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji. Numery archiwalne dostepne przez anonymous FTP z adresu: k-vector.chem.washington.edu, IP # 128.95.172.153. Tamze wersja PostScriptowa "Spojrzen". ____________________________koniec numeru 113___________________________